Galerie "Mnichów"
Galerie "Mnichów"

Minerały
Masywu Ślęży


Kontakt
Klub
Działalność
Galerie
Sobótka i Ślęża

 

Linki
Aktualizacje

 

Minerały
Masywu
Ślęży

zobacz również galerię

Podróże.

Ukraina niezmieniona.

sierpień 2005

 

Dobry pomysł (patrz-realny pomysł) na nowe wyprawy jest bardzo ważny, należy wyważyć pomiędzy najciekawszym miejscem a kosztami takiej wyprawy, (czyli równowaga pomiędzy marzeniami a realiami) do tego trzeba dodać kogoś, kto chwyci ten pomysł a wyjazd ma duże szanse powodzenia. Tak też było w naszym przypadku. Gdzie i kiedy pojedziemy próbowaliśmy planować dużo wcześniej, myślę że było to jakieś dziesięć miesięcy nazad, oczywiście jeżeli będziemy rozpatrywać te konkretne opisane miejsca, zawarte w poniższej relacji, bo o wyjazdach do naszych wschodnich sąsiadów, w szerokim tego słowa znaczeniu, rozmawiamy już przynajmniej od kilku lat.

 

         Ukraina- to słowo brzmi od pewnego czasu wiele przyjaźniej, ( od jakiego czasu wiadomo) to chyba dla tego ten cel tak szybko się przyjął w naszych głowach, a jak się przyjął to już nic nie pozostało tylko przygotowania.

Pomimo akcji informacyjnej zakrojonej na szeroką skalę wśród naszych znajomych udało nam się stworzyć zespół – tylko dwuosobowy.

 

Cel: Karpaty wschodnie(pasmo Czarnohory, Świdowca i jeżeli zdążymy to najwyższy szczyt Gorganów). Początek od szczytu Pop Iwan, czyli wędrówka od wschodu od granicy z Rumunią na zachód w kierunku granicy z Polską

Start z wsi Dzembronia z polskiego schroniska pani Paraski.

Alternatywa: góry Krymu, tu strategia nie była do końca opracowana bo raczej nie wierzyliśmy w tą część planu.

 

Cała przygoda rozpoczyna się we Wrocławiu w piątkowy wieczór 19 sierpnia 2005 roku, wsiadamy w pociąg do Przemyśla. Zaczyna się nieźle, ponieważ jest niewiele ludzi pomimo piątkowego wieczoru!? Ładujemy wory na górną półkę w przedziale niczym worki ziemniaków, inna technika załadunku przy tej wadze plecaków(po 28 kg - ważone przed wyjściem z domu) mogła by się skończy urazem kręgosłupa, rozsiadamy się wygodnie i tylko przez chwilę rozprawiamy o dawnych czasach kiedy spało się na stojąco pod warunkiem, że udało się wcisnąć do konserwie zwanej wagonem PKP.

Noc szybko mija i o 6 rano jesteśmy na dworcu w Przemyślu, tu czeka nas przesiadka do ukraińskiego autobusu relacji Przemyśl – Czerniowce. Czas oczekiwania 3 godziny. Mogłoby się wydawać, że nudne 3 godziny-nic podobnego, o 7 rano zaczyna się zbieracz śmietanka miejscowej „ mafii” przemytników papierosów (przypominam, że znajdujemy się w czasoprzestrzeni, która nazywa się Przemyśl-sobota rano) od tej pory o nudzie nie ma mowy, w porywach 30 osób zbiera się na dworcu PKS skąd odjeżdżają autobusy za wschodnią granicę. Rozprawiają głównie o tym, jaki celnik (celniczka) jest, na jakim przejściu granicznym, przy tej okazji poznajemy personalia i ksywy większości tych urzędników i urzędniczek (np: Jaszczurka, Najka) nie dojechawszy jeszcze nawet w pobliże granicy. Cała dyskusja toczy się w poświacie wydychanych procentów po dopiero co skończonych nocnych libacjach, a i klin w ręce każdego przemytnika to podstawa. Apogeum następuje ok. godz. 8:30 kiedy to każdy decyduje w ostatniej chwili, do którego autobusu wsiądzie aby przechytrzyć po raz kolejny służby na naszej granicy.

Oprócz w/w akcji toczy się jeszcze jedno zdarzenie równocześnie, otóż babcia (na oko 60 lat), która zaprzyjaźniła się z nami w mgnieniu oka mówiąc ukraińską polszczyzną, co nie było rzadkością podczas naszego całego pobytu na Ukrainie, prosi o popilnowanie jej bagażu, na co składa się chyba z 500 par rękawic typu „wampirki” zawiniętych w sporych rozmiarów tobołek bardzo sprytnie zawiązany tak, że można go nosić na plecach i ramionach. Mija jakieś 40 minut i oczom nie wierzymy, babcia donosi jeszcze ze 100 par, uśmiechając się szeroko serdecznie dziękuje ocierając strugi potu z czoła

 

- nie ma sprawy odpowiadamy.

 

Mija kolejne piec minut w ciągu, których babcia jeszcze raz przelicza bank i ku naszemu zdumieniu jeszcze raz prosi o to samo(chyba staliśmy się godni zaufania), teraz pilnujemy 600 par wampirków. Mija kolejne 20 min. I babcia wraca z torbami pełnymi mięsa, chyba z dziesięć kilo. No, po takiej przysłudze naprawdę stajemy się sobie bliscy, starsza kobieta opowiada nam pół swojego życia, opisuje całą rodzinę wraz z sytuacją w której się znajdują - nic dziwnego, że tak ciężko musi pracować bo to ona okazuje się najbardziej zaradna z całej rodziny i rodzinę utrzymuje dzięki małemu handelkowi na bazarze w Przemyślu.

Wreszcie podjeżdża nasz autobus, jest to stary, chyba z 30 letni Ikarus. Ja patrzę pół na pół z podziwem i obawami ale Tomek szybko mnie uspokaja mówiąc, iż to standard (ma doświadczenie z wyjazdu do Rumuni, wtedy miał przyjemność z ukraińskim transportem) a nawet trochę powyżej standardu. Podajemy kierowcy bilety i tu niespodzianka, mówi, że nie jedzie przez Kołomyje dokąd właśnie niedawno kupiliśmy bilet. Po krótkiej wymianie zdań okazuje się, że jedzie jedynie „obwodnicą” Kołmyji skąd na aftowakzał(odpowiednik PKS) ok 5 km. Chwilę się zastanawiamy, ale decydujemy się pojechać, szkoda czasu następny autobus (ten właściwy) za cztery godziny. Odnajdujemy nasze miejscówki, a jakże i próbujemy zając jakieś pozycje, bo to nie żarty, czeka nas 6 godzin podróży. Aby było w porządku to muszę opisać w kilku zdaniach autobus od środka, otóż nie różnił się od zwykłego Ikarusa poza jednym szczegółem, tylnie siedzenia wraz z tylnymi drzwiami były zabudowane oddzielone ścianką, przeznaczone na dodatkowy bagażnik, który przed wyjazdem był prawie zapakowany po dach (bagażnik w podwoziu o słusznych rozmiarach też) pakunki były charakterystycznymi torbami w kratkę (podstawowy środek transportu większej ilości „czegoś” na Ukrainie), efekt był taki, że pan kierowiec musiał redukować do dwójki przed każdą najmniejszą górką a co się działo za nami dzięki rurze wydechowej ten tylko zrozumie, kto był na poligonie gdzie były ćwiczenia z dużą ilością świec dymnych itp. przedmiotów, urządzeń pogarszających skutecznie widoczność. Po 5 godzinach jazdy (z jednym przystankiem) kiedy jeszcze błogo rozkoszowaliśmy się półsnem, na jednym z przystanków kierowca nagle wykrzykuje

 

-chłopcy zbierajcie się! Tylko bystro, bystro, za nami autobus do Kołomyji.

 

Poderwani tą salwą okrzyków przeskakujemy w kilka sekund z jednego autobusu do następnego, nie było to takie łatwe biorąc pod uwagę kompletne zaskoczenie i 30- kilogramowe plecaki wyrywane z dolnego bagażnika

 

- Uff !!!

 

Po 10 sekundach jedziemy już innym autobusem i chyba nic nie zostawiliśmy w poprzednim. Jeszcze godzina i jesteśmy w Kołomyji. Tu staramy się przeczytać na rozkładzie jazdy, w którym nie mogliśmy się połapać(jakieś dziwne te rozkłady) o której mamy jakikolwiek pojazd choćby tylko w kierunku naszej dalszej podróży (już nie wymagam dojazdu na miejsce) i nic. W międzyczasie jeszcze nam się przypomina, że musimy dokonać wymiany kasy (dolary i euro), koniecznie bez tego ani rusz. Niestety przeczytane wcześniej informacje o tym, że pieniądz można zawsze i o każdej porze wymienić na dworcu są nieprawdziwe, w sobotnie popołudnie wszystkie kantory na dworcu zamknięte-zaczęło robić się niewesoło. Zaczynamy więc rozpytywać gdzie się da - potem się okazało, że to najlepszy sposób na jakąkolwiek informację. Szybko natrafiamy w małym sklepiku dworcowym na panią, która płynnie mówi po polsku-aż mnie zatkało przez chwilę, nawet akcentu wschodniego nie usłyszałem, jakbym rozmawiał z krajanką. Pani jeszcze potwierdza nasze obawy ale daje nam kilka porad:

1.     zapytać we wskazanym barze-niestety bez skutku pozytywnego

2.     zapytać taksówkarzy-skutek pozytywny.

Jak to na Ukrainie bywa, szybko nawiązujemy znajomości z jegomościem taksówkarzem, który także mówi po polsku (ale już nie tak dobrze jak ta pani)i pokrzepia nas dobrą nowiną.

 

- można wymienić pieniądze o tej porze w sobotę w jedynym kantorze w centrum miasta – mówi gdzie nas chętnie zawiezie - za drobną opłatą oczywiście. Długo się nie zastanawiam, bo jego taksówka to nieźle utrzymana biała Wołga!!! Takie już u nas nie jeżdżą a opłata jest naprawdę drobna. W taksówce oczywiście umacniamy naszą nową znajomość poprze informację gdzie chcemy jeszcze dzisiaj dojechac, pozostała tylko kwestia- za ile. Wymiana poszła jak po maśle, wracamy na aftowagzał no i rozpoczynamy nieuniknione negocjacje, w innym przypadku musieli byśmy założyć bazę, może nawet do poniedziałku, kto to wie? Na szczęście pan chyba potrzebował pieniędzy i zgodził się na rozsądną cenę –zawiózł nas już po nocy do samej Dzembroni tj. ok. 80 km w jedną stronę za ok 100 zł + 9 baksów dopłaty za ostatnie 5 km drogi, której prawie nie było. Po drodze mieliśmy z taksówkarzem zabawną historię, otóż nie wiedział dokładnie gdzie jest wieś Dzembromia, co mu się w głowie nie mieściło, bo jak mówił jeździ na taxi w Kołomyji i okolicach 17 lat. Apogeum nastąpiło przed końcówką naszej drogi, kiedy powiedzieliśmy, że wyczytaliśmy o tej wsi w amerykańskim przewodniku a gdy dodaliśmy info. gdzie dokładnie się znajduje i jak wygląda (wskazując palcem) schronisko pani Paraski taksówkarz tak się zaczął śmiać, że przez chwilę zwątpiliśmy w jego umiejętności powożenia tą zabytkową, wspaniałą Wołgą – tak zaczął przy tym wywijać kierownicą.

  

Minęły właśnie 24 godziny od startu, ale jesteśmy tam gdzie chcieliśmy, w ostatnie wiosce dalej już rozciąga się piękna Czarnohora.

Odszukujemy po kilku dobrych minutach panią Paraskę w jej domu, prawie już po ciemku. Kobieta jest niewielkiego wzrostu, drobnej kości i postury, zapewne doświadczona w walce z naturą w tej górskiej wiosce, bardzo miła i przyjazna każdemu, kto do niej zawita. Jest, określając wysoce fachowym językiem, łykowata i nie do zdarcia. Oceniamy ją na jakieś 65-70 lat.

Dostajemy przydział miejsca zakwaterowania w oddalonym o kilkanaście metrów domku letniskowym z drewna-nic specjalnego, ale jak dla nas wystarczy. (ze względu na małą liczbę turystów właściwe schronisko było zamknięte) Idąc na miejsce już z daleka słyszymy polską i jeszcze jakąś mowę, chyba rosyjską. Otwieramy drzwi a tu tak przedstawia się sytuacja:

- chłopak z dziewczyną z Wrocławia

- trzech gości, jeszcze nie wiemy skąd.

Zanim położyliśmy plecaki w reku już trzymaliśmy szklanki, kulturalnie wypełnione (tylko w ¼) ukraińskim szlachetnym przeźroczystym trunkiem.

Tu nastąpiła chwila konsternacji, bo nie jedliśmy nic konkretnego od 24 godzin, ale nie wypada odmówić jak taką narodową gościnę nam urządzono - chlap po „małym”, potem poprawka i jeszcze jeden, podłoga w domku zaczęła falować, tu zdecydowaliśmy o małej przegryzce, następnie jeszcze ze dwa „stakany” zasiekaliśmy –no i zaczęło się.

„Przyjęcie” trwało chyba do drugiej, może trzeciej nad ranem, w tym czasie nie marnowaliśmy ani chwili, bo zdążyliśmy się dobrze poznać, poruszyć mnóstwo tematów z różnych worków, nauczyć się nawzajem swoich języków na końcu ucałować się w niedźwiedzim uścisku i pójść spać – było bardzo kulturalnie i bardzo przyjemnie, ponieważ owi Ukraińcy (mówili tylko po rosyjsku) okazali się fajnymi gośćmi, bez chamstwa, na poziomie.

Rano (tzn. ok 9:00)nasi towarzysze zapukali do naszej chatki i poprosili o tabletki od bólu głowy!?!?!? Byłem pewien, że będzie dokładnie odwrotnie -cóż widocznie górski klimat nam posłużył.

 

Pierwszy nocleg u pani Paraski

 

 

Widok na pagórki z Dzembrami

 

 

 

Postanowiliśmy nie tracić czasu, jak najprędzej spakowaliśmy plecaki, wrzuciliśmy coś na ruszt i w drogę, przed nami Czarnohora.

Pierwszy dzień z założenia zaczynamy lekko, aby nóg wystarczyło do końca wyprawy i tak powolutku dreptaliśmy w górę ponad dolinę, co jakiś czas przystawaliśmy, aby obejrzeć się do tyłu, z każdym krokiem byliśmy wyżej i wyżej a widoki coraz piękniejsze, teraz widzieliśmy nie tylko naszą dolinę, ale i kilka sąsiednich, wszystkie z niewykorzystanymi pastwiskami, które wcinały się kontrastem w ciemnozielony iglasty las. Na łąkach niczym żyły biegły drogi polne w nieuporządkowany sposób. Przecinały się, łączyły a zaraz potem znowu rozdzielały schodząc w dół w doliny.

Po drodze spotkaliśmy rodzinę z pobliskiej wioski, która wybrała się po ser z drewnianą beczką do górali do wysoko położonej bacówce, przy okazji zbierali grzyby, jak zwykle bez rozmowy się nie obeszło a w trakcie konwersacji okazało się, że rodzina ta ma jakieś korzenie w Polsce i tak było bardzo często z ludźmi z tych stron, prawie wszystkich napotykanych coś łączyło z Polską.  

         Dzień był bardzo ładny, słońce dawało już popalić, byliśmy spoceni jak szczury i rozglądaliśmy się za miejscem do odpoczynku. Minęliśmy chatę pasterską, obok była zagroda i o dziwo chyba z cztery owce i kilka kóz. O dziwo, bo nigdzie indziej nie było widać wypasów mimo tak sprzyjających warunków, nie wiedzieliśmy, dlaczego tak jest, może minęło jeszcze zbyt mało czasu od kołchozów i ludzie są przyzwyczajeni do czegoś innego.

Ponad chatą znaleźliśmy dogodne miejsce ze strumieniem i prymitywnym wodopojem. Kilka minut popasu i dalej w górę. Po kilkunastu minutach weszliśmy w pas lasu a potem na podmokłe trawiaste stoki, mijając po drodze piękne kaskady, które tworzył niewielki potok. Kilkadziesiąt metrów niżej ów potok przybierał na sile i był słyszalny jako charakterystyczna rzeka górska o ogromnej sile, aż gęsia skóra robi się na grzbiecie na myśl o kąpieli w takiej „rzeczce”.

Naszym celem tego dnia była grań główna , po której mieliśmy wędrować aż do końca pasma Czarnohory, to była najciekawsza droga, zresztą wielu odnóg i tak nie było od głównej grani a jeśli już były to krótkie i dobrze widoczne.

Obrany cel to jedno, a rzeczywistość to drugie – tego dnia nie doszliśmy do grani głównej i postanowiliśmy zabiwakować właśnie na takiej odnodze, przez którą szła nasza droga wyprowadzająca na grań główną nieopodal Popa Iwana. Decyzję o miejscu biwaku podejmowaliśmy zawsze wspólnie i jednomyślnie, bo mamy podobny gust, co do biwaków. Miejsce było urokliwe, zresztą jak każde następne starannie przez nas wybierane w Czarnohorze, to był jeden z atutów tych gór, mimo parku narodowego miejsca biwaku wybierasz sobie sam, gdzie chcesz, gdzie, najpikniej w całej okolicy. Stosowaliśmy politykę nie przemęczania, bo z doświadczenia wiem, że człowiek nadmiernie zmęczony ma ograniczone postrzeganie otaczającego świata, myśli wtedy zmęczony tylko o garze i spaniu.

 

Biwak przed granią główną

 
 

Biwak założyliśmy niedaleko od naszej ścieżki na następny dzień, godzina była wczesna jak na rozkładanie namiotu, (ok. 17: 00) dlatego, widywaliśmy jeszcze co jakiś czas grupki osób idące dalej ale zupełnie nam nie przeszkadzali bo wystarczyło odejść od głównego traktu na 50 m i wydawało się jakbyśmy byli sami na bezkresnej łące od czasu do czasu przerośniętej kosówką, poniżej w głębokich dolinach jakieś 300 – 400 m pod naszymi nogami było słychać szumiący potężny potok wpływający w ciemnozielony las a ponad naszymi głowami ok. 400 – 500 m nagie połoniny, a wszystko to na ogromnej przestrzeni aż w głowie się kręciło jak człowiek popatrzył – taki właśnie tu był widok.

         Nie wspominałem o tym wcześniej ale na podejściu przez las gdzie było stosunkowo wilgotno (podobno przez poprzedzające dwa tygodnie non stop padał deszcz) Tomasz pośliznął się niewinnie na jakimś progu, trochę posyczał, poskakał i powiedział, że lekko skręcił nogę ale jest wsjo ok. i idziemy dalej więc poszliśmy. Póki nogi szły i były rozgrzane nic się nie działo, ale teraz, po krótkim popasie kolacyjnym na siedząco lub leżąco przestało być tak wesoło. Noga zesztywniała a każdy jej ruch wiązał się z bólem w kostce, oczywiście mój towarzysz nic o tym nie wspominał, ja zauważyłem że coś jest nie tak gdy zaproponowałem eksplorację najbliższej okolicy – Tomek powiedział, żebym szedł sam a tymczasem delikatnie na jednej nodze wczołgał się do namiotu z wyrazem twarzy jak po ugryzieniu co najmniej szerszenia. Cóż, ja udałem, że nic nie widziałem a kompan, że nic mu nie jest. Jak się oddaliłem aby pozwiedzać okolicę, z daleka widziałem jak kuśtyka podpierając się na kijkach, nie wyglądało to dobrze. Pojawiła się wizja przymusowego biwaku np. przez tydzień, ale co tam, zobaczymy jutro rano pomyślałem. Na tej eskapadzie zwiedziłem kawał terenu, najadłem się do syta jagód, które wyglądem przypominały nasze, ale miąższ miały biały i lekko gorzkawy, by wróci do obozowiska przed zmrokiem, już solidnie się ściemniało. Chodząc tak samotnie po okolicy trochę moją głowę nachodziła myśl o niedźwiedziach, ale na szczęście nie spotkaliśmy się.

Gdy wróciłem okazało się, że Tomasz musiał wziąć tabletkę przeciwbólową, co potroiło jeszcze obawy o jutrzejszy dzień, teraz nadszedł czas spania a o jutro będziemy się martwic rano w myśl zasady „ nie martw się na zapas”.

Zasada była bardzo słuszna bo współlokator po porannej rozruchawce stwierdził że jest jak nowo narodzony i wszystkie dolegliwości odeszły w niepamięć.

O dziwo nawet tak samo dobrze wyglądał jak się czuł, więc rozwiało to moje obawy o dalsze dni w górach. (Całą sytuację, łącznie ze swoimi myślami opowiedział dopiero, gdy wróciliśmy do domu – z jego strony wyglądało to znacznie czarniej niż z mojej, bo on to wszystko czuł na własnej skórze a raczej na własnej nodze)

Ranek był równie obiecujący jak poprzedni, nie pozostało nam nic więcej tylko pakować graty i w drogę. Dzisiejszy cel to główna grań, Pop Iwan i dalej, dokąd się da. Bardzo sprawnie nam poszło pokonanie ostatniego podejścia, przewalamy się przez jakąś przełęcz i oczom naszym ukazują się następne widoki z górującym Popem na horyzoncie. Na naszym poziomie żadnego drzewa tylko połoniny z kosówką, do piku jest naprawdę blisko – oceniamy na jakieś dwie godziny.

 

Pop Iwan na horyzoncie

 

Po drodze mały popas i doładowanie węglowodanów nad strumykiem gdzie najwyraźniej było uczęszczane miejsce biwakowe, co od razu było widoczne po brakujących 30 m2 kosówki – ach! Chyba wcześniej o tym nie wspominałem, tu wyposażeniem obowiązkowym ekwipunku każdego ukraińskiego turysty była siekiera, nie ważne czy turystą był mężczyzna czy kobieta, siekiera była zawsze. Kawałek dalej mijamy ruiny polskiego schroniska, został tylko ledwie widoczny zarys fundamentów poniżej grani na skrzyżowaniu ścieżek, rzucamy okiem i dalej z kopyta. Nagle na środku dróżki niespodzianka i na dodatek syczy!!! Zdegustowana metrowa żmija zygzakowata po namyśle daje nura w zarośla – dało nam to trochę do myślenia przy każdym następnym uwalaniu tyłka na trawę itp. podejrzane miejsca postojów. Jeszcze ostrożnie zaglądam w te krzaki a tu koleżanka leży sobie ustawiona w „S” do ataku, więcej nie ryzykuje i idziemy dalej, już bez niespodzianek po godzinie meldujemy się na Popie Iwanie. Góra dominuje nad okolicą, więc widoki są przednie. Co prawda widoczność przeciętna ale i tak widzimy kawał świata( Marmarosze, i prawdopodobnie hen na horyzoncie postrzępione ostre piki alpejskich szczytów). Zależnie w którą ze stron spoglądamy, to widzimy Ukrainę, Słowację lub niedaleką Rumunię, wszystko w mniejszych lub większych pagórach – taka okolica.

Na Popie stoją jeszcze mury polskiego obserwatorium „BIAŁY SŁOŃ, przy odrobinie chęci i dużym worze pieniędzy można by je odbudować, pomijając inne sprawy, przynajmniej wtedy by nie straszyły te gołe mury w tak uroczym miejscu, na korzyść takiego przedsięwzięcia przemawia droga, która wchodzi na sam szczyt i na pewno jest przejezdna, przynajmniej dla jeep’ów, które tam widzieliśmy będąc o kilka kilometrów dalej.

 

Biały Słoń

  

Obserwatorium z daleka przypomina do złudzenia jakąś średniowieczną warownię jednak nie daliśmy się zwieść, ponieważ wcześniej czytaliśmy o tych efektach specjalnych. Na szczycie spędzamy ok. godziny ale czas nagli zwłaszcza, że słońce dalej dopisuje paląc moją łysą pałę, przed samym wyjazdem wymyśliłem, że nie biorę kapelusza - to był błąd.

Teraz nasza droga prowadzi po grani głównej, kilka kilometrów ścieżki widać jak na dłoni. Po niedługim odcinku spotykamy naszych ukraińskich współbiesiadników, którzy idą właśnie na Popa, dzisiaj czują się znacznie lepiej to widać na roześmianych twarzach. Jest z nimi nowy człowiek, który dobrze mówi po Polsku, jak się szybko okazuje, pracował kilka lat w Polsce, to jeszcze nie koniec – okazuje się, że pracował niedaleko Wrocławia, kulminacją jest fakt, iż odwiedził naszą małą miejscowość podczas zrywania czereśni. Jaki ten świat mały, spotykasz gościa 1200 km od chaty a on mówi, że czereśnie tam zrywał. Całe zajście trwa 15 minut i idziemy dalej tak długo aż nam sił starczy. Jesteśmy nieprzerwanie w przepięknej okolicy, co następny pagórek to nowe widoki i tak przez cały dzień. Około 17 rozglądamy się za optymalnym miejscem na kolejny biwak, po kilku minutach już widzimy gdzie spędzimy noc. Trzeba zejść 50 metrów poniżej grani i już jesteśmy w naszym raju, widok oczywiście przedni – to podstawa bytowania w Czarnohorze, obok płynie strumyczek z krystaliczną i przeokropnie zimną wodą (może to subiektywne odczucie bo ja nie lubię zimnej wody) w każdym bądź razie nogi ukręca przy samych kostkach podczas mycia, nie wspominając o innych częściach ciała, teraz mikroskopijnych rozmiarów. Po kilku minutach takiej przyjemności mamy uczucie ogrzewanych ubrań gdy je założyliśmy na tyłki, niestety ten efekt trwa krótko i trzeba się ubierać grubiej, wieczory na wysokości 1800 – 1900 o tej porze roku są już dość chłodne włącznie z przymrozkami. Po „kąpieli” zasiadamy do kolacji, każdy sobie coś przygotowuje, oczywiście wszystko jest pyszne, nawet gdyby nie było, bo jesteśmy głodni jak jasna cholera. Po obiadokolacji robi się już prawie ciemno, gdy słyszymy jakieś głosy dochodzące z grani. Z trudem dojrzewamy niewielką grupkę ludzi, co chwilę przystają i rozglądają się po okolicy

 

- zdaje się, że będziemy mieli towarzystwo

 

 mówię z radością pod nosem, ponieważ uważam tu każdą nową znajomość za cenną i wiele uczącą, jak to w górach gdzie zostają tylko wybrani.

Nie pomyliłem się, po kilku chwilach nieznajomi korzystają z naszego uroczego miejsca, oczywiście pytając wcześniej czy nie będą przeszkadzać.

Grupa schodzi się chyba z godzinę, są też dziołchy – kilkunastoosobowa grupa, wszyscy z Pragi.

Rozpoczynają od tego co my – czyli od kąpieli, z tym że nasza kąpiel przy ich to było mycie palców u nóg. Rozbierają się do naga (jest ok. 4-5 oC) i polewają nabraną wodą z jeszcze zimniejszego strumienia, tylko patrzyłem, kogo chwyci jakiś paraliż. Na szczęście u chłopaków, oni kąpali się pierwsi, obyło się bez akcji ratunkowej. Potem kąpały się dziewczyny, w tej sytuacji nie patrzyliśmy na paraliż, zwracaliśmy uwagę na coś zupełnie innego..? Zwłaszcza, że wszystko rozgrywało się kilkanaście metrów od naszego namiotu.

Już podczas ich kolacji pogadaliśmy o wielu sprawach, głównie o pochodzeniu, mapach, które nie były zbyt dokładne i w dużych skalach. Prawdę mówiąc ciężko było z rozmową po czesku, znacznie lepiej było po rosyjsku, niektórzy z nich znali ten język – „ciekawe skąd...? Urzędowaliśmy jeszcze chyba z godzinę i poszliśmy spać.

Następnego ranka nasi towarzysze zebrali się w ekspresowym tempie i wyruszyli w drogę, kierunek ten sam co nasz. Pogoda niestety była kiepska, przywiało ciemne chmury, z których co jakiś czas padał drobny deszcz to też nie spieszyliśmy się zanadto. Po drugim śniadaniu ociężale poskładaliśmy namiot i swoje bety aby wyruszyć, w jak nam się wydawało nieco lepszej pogodzie.

Niestety tego dnia pogoda już się nie zmieniła, żałowaliśmy tym bardziej, że dzisiaj mieliśmy przechodzi koło podobno ładnego miejsca -„Niesamowitego Jeziorka” Szliśmy w zacinającej mżawce i wietrze. Po dwóch godzinach już siedzieliśmy i patrzyliśmy z góry na chwilowo pokazujące się jeziorko - w rzeczy samej, miejsce nieprzeciętnej urody...gdyby nie 11 namiotów(a tam podobno nie wolno się rozbijać) i góry śmieci dobrze widoczne z naszej perspektywy.

 

 Jeziorko Niesamowite

 


 

Był to niewielkie zbiornik na zawieszonym w górach płaskowyżu.

         Siedzenie w taką pogodę nie należy do przyjemności więc czym prędzej ruszyliśmy dalej z nadzieją na poprawę pogody. Jeszcze ze dwie godziny i będziemy szukali miejsca na biwak. Idziemy cały czas po głównej grani nigdzie nie zbaczając, wprost na Howerlę – najwyższy szczyt Ukrainy, nasz cel w tym paśmie górskim. Po kilkunastu minutach pogoda poprawia się, pierwszy raz tego dnia, po zdobyciu kolejnego ze szczycików graniowych widzimy masyw Howerli ale bez czubka, który za żadne skarby nie chce się odsłonić.

Już, już prawie go widzimy, trochę przez mgłę i znów następna chmura pozbawia nas widoku na kolejne kilka minut i tak do końca dnia.

Trochę na uboczu przed ostatnią przełęczą, która dzieli nas od masywu Howerli znajdujemy miejsce na biwak – równie piękne jak poprzednie i poprzednie i jeszcze wcześniejsze (to specjalność tych gór).

 

 Biwak pod Howerlą

 
 

Mamy tu widok aż w piersiach dech zapiera, oprócz tego gdzieś w dole słychać dzwonki kozie lub owcze, to dodaje temu miejscu jeszcze więcej uroku. Znajdujemy stare miejsce po ognisku i do dzieła, trzeba ugotowac dobrą kolacyjkę, co jest czystą przyjemnością w takiej okolicy. Leży sobie człowiek, obok ognisko z uschłych jałowców, widok przedni gdzie tylko głowę obróci, nigdzie nie trzeba się spieszyć, nikt nie pogania, nikt nigdzie nie czeka – błoga cisza, tylko jałowiec strzela w ognisku przyjemnie dla ducha.

Jeszcze chwilka i woda się gotuje, aż pokrywka podskakuje. Dodajemy co trzeba i gotowe, możemy się delektować jadłem i napitkiem na koniec tego dnia.

Nagle widzimy daleko daleko na odległej przełęczy, którą dzisiaj przekraczaliśmy sylwetkę jakiegoś zwierza. Tomek na początku stawia na niedźwiedzia, ta teoria utrzymuje się dość długo, potem stawiamy że to jeleń lecz ostatecznie stwierdzamy, że to koń!?! Co tam robi – nie wiemy, zwłaszcza że nie widać nigdzie właściciela.

Po kolacji jeszcze postanawiam rozpoznać lepiej okolicę chodząc gdzie się da, ale muszą się przyznać, że zawsze biorę pod uwagę spotkanie z niedźwiedziem, co sprawia wyczulenie moich zmysłów. Poszedłem na drugą stronę głównej grani i nieco zszedłem stokiem w dół, z mapy wynikało, że powinno być widać stację meteo i hotel „Zaroślak” – tak był nazwany na mapie. Wypatrywałem długo tych budowli przez rozwiewające się raz po raz chmury i udało się – jakieś dwie godziny w dół zobaczyłem na wzniesieniu niewielki budyneczek- to pewnie stacja meteo a poniżej potężną budowlę, jakby blok kilkupiętrowy z ostro spadzistym dachem. Wyglądało to na dość nowe z tej perspektywy ale jakoś nie pasowało do okolicy. Postanowiłem odnaleźć te charakterystyczne punkty w terenie, ponieważ pogoda znów się pogarszała i groził nam odwrót a to była najkrótsza droga z tej pozycji. Chmur przybywało, zaszło słońce i zrobiło się diabelnie zimno, więc nie pozostało nam nic innego tylko zakopać się w naszych „one kilo bag”

Przeczucia się potwierdziły, wraz z wiatrem przyszły opady deszczu, zrobiło się niewesoło. Deszcz padał i padał z krótkimi przerwami dzień i noc. Po 48 godzinach przymusowego leżakowania, nic się nie zmieniało. Przez ten czas wyspaliśmy się na przyszłe pięć lat, głowy nas rozbolały od horyzontalnej pozycji prze tyle godzin, zjedliśmy kilka racji żywności i zapadła decyzja – nie ma rady, trzeba wiać na dół, azymut - odległy KRYM. Spakowaliśmy wszystko w ekspresowym tempie i dyla do Zaroślaka. Tuż przed zejściem spotykamy kilkuosobową grupę, która ma taki sam cel, zrobiło się od razu raźniej. Łagodne zejście szybko się kończy a zaczyna trudny, podmokły, stromy teren. Co jakiś czas ktoś ląduje na tyłku z charakterystycznym -au, au!!!

Wreszcie nasza droga prowadzi przez strumień niewielkich rozmiarów i tu dopiero jest fajnie, przy stoku 450 co chwila nabieram do pełna wody do butów. Nie, nie – one nie przemakają, woda wlewa się górą przy przekraczaniu małych, ot takich kilkunastocentymetrowych wodospadzików. Nie jest źle bo nie jest na szczęście zimno, w pewnej chwili nawet to zaczyna nam się podobać. Docieramy do wcześniej zgubionego szlaku jako pierwsi, to że zgubiliśmy szlak widzimy dopiero teraz tak wyraźnie bo wcześniej szlaku wyraźnie nie było widać, stąd zapędziliśmy się do tego strumienia, zresztą nie tylko my, grupa podążała dokładnie za nami. Czekamy chwilę bo wśród nich było kilka starszych osób, dla nich to dopiero była przeprawa bez odpowiednich butów, ubioru. Po chwili dociera do nas pierwsza osoba, jest to młoda dziewczyna o bardzo ładnej twarzy, od razu wpadła nam w oko, cała przemoknięta do ostatniej suchej nitki, oczywiście zaczynamy rozmowę, wcześniej nie było okazji każdy był zajęty i skoncentrowany na schodzeniu. Pierwsze pytanie i myśleliśmy, że poprzewracamy się w bujne krzaki nieopodal drogi, oczywiście ze śmiechu – dziewczyna zadała pytanie:

- Wy otkuda?

- Wy RUMUNY?

Nie wiem czy tak wyglądaliśmy, czy to tylko przypadek, bo do Rumuni niedaleko, ale ubaw był dobry a dziewczyna śmiała się z nami, choć pewnie nie wiedziała, z czego się śmiejemy. Teraz droga leśną ścieżką poszła nam raz dwa i w kilka minut byliśmy u drzwi stacji meteo. Tam zapytałem czy możemy dostać noclegi, ale niestety była to malutka chacinka i miejsca były już zajęte, miały się zwolnic dopiero za dwa dni. Stwierdziliśmy, że nic tu po nas i schodziliśmy dalej do Zaroślaka, choć nie chcieliśmy tam spać nie było wyboru. Pół godziny i oczom naszym ukazuje się ta niezwykłej brzydoty budowla i to w takim miejscu. Wszystko zaniedbane, w stylu „ala wczesny Gierek” tylko dach świeżo pomalowany stąd ten efekt nowości, gdy patrzyłem z grani. Przed drzwiami czytamy tablicę i tyle mniej więcej zrozumieliśmy „ośrodek sportowy dla zgrupowań narodowych” .Na pytanie:

- Czy dostaniemy obiad?

 Pani odpowiada

-Niet!

-Czy można cokolwiek zjeść, kupić do jedzenia?

- Niet!

Jak daleko do Worochty? (tam trzeba było pojechać, to najbliższa i jedyna wioska dostępna z tego miejsca)

- 12km

- o której jest autobus?

- Nie ma autobusu!

Teraz oczy mamy o wiele większe niż przed rozmową bo nie uśmiecha nam się drałować 12 kilosów po szczątkach asfaltu na leśnej drodze.

Po chwili pada rozsądna propozycja, pani zadzwoni po taksówkę, już prawie się zgadzamy a tu druga propozycja- pani wskazuje palcem na pana i mówi żeby z nim pogadać to nas zwiezie za małą odpłatnością. Chwilę targujemy cenę, bo na początku była taka jak za taxi i dobijamy targu. Odjazd za 40 minut, jesteśmy już zadowoleni, ale nasza radość była przedwczesna, ponieważ odjazd jest dopiero za 2 godziny, tyle spraw pan miał na głowie – tłumaczy, a nam szkoda każdej minuty, przed nami 1500 km podróży. Jazda półciężarówką o nazwie GAZ na pace, oczywiści wszystko nam wynagradza, jest ciekawie i wesoło jak za dawnych czasów.

 

 

 Każdy transport jest dobry, aby do przodu...

 

Przez Worochtę przelatujemy tranzytem zatrzymując się na chwilę, aby coś skosztować z regionalnych specjałów i uzupełnić zapasy, wsiadamy do pociągu i jedziemy do Iwanofrankivska, stamtąd już bezpośrednio na Krym. W pociągu nie ma problemu z miejscami, jest ich wiele więcej niż pasażerów, bo to stacja początkowa. Zaintrygował nas od początku ubiór połowy jadących, wyglądali jak partyzanci z pierwszej wojny światowej – dokładnie, tak wyglądali.

W czasie dwugodzinnej podróży wszystko oczywiście się wyjaśniło, bo połowa ludzi z wagonu była po godzinie naszymi znajomymi. Cały wagon i po połowie z sąsiadujących wiedział, kim jesteśmy i gdzie zmierzamy toteż w pociągu dowiadujemy się szczegółów na temat dojazdu na Krym, wiadomości są nieciekawe, bo czas oczekiwania na bilet, to min. tydzień a najlepiej rezerwować trzy miesiące wcześniej. Udaje nam się poczytać przewodnik po Krymie, pożyczony jak się okazuje od rodaków, wreszcie załatwiamy sobie nocleg, bo pociąg na Krym mamy dopiero rano a jest wieczór –oj, jak widać dużo można zdziałać w pociągu, wszyscy są przyjaźni i pozytywnie do nas nastawieni, a ci „partyzanci” to grzybiarze z daleka. Oczywiście i my poznajemy wszystkich, oglądamy grzyby, jest i starsza babcia, co narzeka na dzisiejszą młodzież i wielu innych ludzi, którzy opowiadają nam połowę swojego życia – jest bardzo swojsko.

Podróż mija szybko. Teraz czeka nas chwila prawdy – bilety na Krym.

Jeden pan z panią, która się nami zaopiekowała, zadeklarowała, że pomoże przy zakupie biletów. Podchodzimy do kasy bardzo skruszeni (tak trzeba – zgodnie z instrukcją) a nasza pani zapodaje na uszy kasjerce odpowiednią historię, wszystkiego nie rozumiemy, ale chyba nas okradziono ze wszystkiego, mało co nie pobito i w ogóle cud, że jeszcze żyjemy – nie wiem czy to odniosło skutek czy nasz skruszony wygląd, ale bilety dostajemy od ręki – to jest cud, wszyscy są zgodni. Teraz jedziemy do domu tej naszej pani na nocleg, pan też jedzie z nami. Następnego dnia rano, z mapą Krymu w dłoni, którą dostaliśmy od naszych znajomych od noclegu, zgodnie z rozkładem odjeżdżamy na Krym. Przed nami 25 godzin podróży ale na leżąco, więc może nie będzie źle.

Na początek w naszym przedziale nie otwiera się okno ale to podobno normalne, należy się dziwić, gdy jest odwrotnie. W przedziale znajdują się 4 prycze więc jest wygodnie, współpasażerowie to dziadek Michał z wnuczką

(12 lat), którą jedzie odwieźć do domu po wakacjach do Jałty.

Jak widać, oczywiście jak zawsze na Ukrainie szybko nawiązaliśmy znajomość, dziadek opowiedział nam w czasie podróży różne rzeczy jakie go spotkały w życiu, łącznie z wrażeniami z pobytu w celach zarobkowych w Polsce. Ogólnie mówiąc bardzo dużo mówił i lubił to robić, nie mówił tylko gdy spał ale opowiadania były ciekawe i to po polsku więc zupełnie nam to gadanie nie przeszkadzało. Wręcz przyjemnie się słuchało. Jego wnuczka, która pochodziła z Jałty po Ukraińsku mało rozumiała, operowała tylko rosyjskim – to normalne dla autonomii Krymskiej, do dzisiaj jest tam ogromny wpływ „Wielkiego brata” i mowy ukraińskiej nie słyszeliśmy ni razu.

 

 Standard podróżowania na Ukrainie


 

Około południa postanowiliśmy skorzystać z jadłodajni (odpowiednik naszego WARS – u) ponieważ jadło i napitki były stosunkowo tanie więc dlaczego nie skorzystać. Siadamy w wagonie od jadła i napitków, czekamy chwilę i podchodzi do nas pani i pyta, czego chcemy – dosłownie tak. Prosimy grzecznie o kartę dań ale nic z tego, menu jest napisane odręcznie długopisem, nie mogę nic przeczytać, prosimy o pomoc – nadchodzi szybko, teraz tylko trzeba zdecydować – tak nam się zdawało, ale zdawało się źle.

Ja trafiłem i zmówiłem to, „co trzeba", ale Tomek nie trafił i „zachciało” mu się kaszy gryczanej i tu się zaczęło:

- A Ty skąd jesteś?!?

- Co Ty ziemniaków nie lubisz!?!?

Oczy nasze znów były większe niż przed zamówieniem – nie pierwszyzna,

po chwili już spokojniej pani dodała:

- hryczka (kasza) będzie jutro dzisiaj są ziemniaki.

 

My, jełopy nie wyciągnęliśmy wniosków z tego i następnego dnia historia się powtarza ale tym razem na mnie pani naskakuje bo chcę uparcie ziemniaków a ziemniaki przecież były wczoraj a dzisiaj jest hryczka.

Poza tym wszystko jest ok. w smaku, pod warunkiem że pominiemy fakt prawie zimnych dań ale o tym nie śmieliśmy wspominać, kto wie czym to by się mogło skończyć, lepiej nie ryzykować.

Jedząc i jadąc zauważyliśmy pewien fakt – konduktor wagonu zebrał niepotrzebne butelki ze stołów w WARS-ie, otworzył okno i normalnie w biały dzień wyrzucił je przez to okno – gęby nam się otworzyły, szeroko, bardzo szeroko - zdziwienie nasze było wielkie. Potem próbowaliśmy podpytać dla czego tak robi osoba, która powinna dać przykład, odpowiedź była taka:

 

- No co wy! Przecież to jego pociąg i może robić to co mu się podoba.

 

Dzięki dziadkowi i innym, różnym faktom podróż jak zwykle zleciała niepostrzeżenie. Jedynym znakiem człowieka podróżującego było lekkie przepocenie, jednak było gorąco w dzień bez tego otwartego okna, zwłaszcza na górnym łóżku, a takie mieliśmy. Wysiadamy w Symfieropolu, stolicy autonomii Krymskiej – cali i zdrowi, nie narzekamy, bo nie ma na co.

Jadąc na Krym znowu nas ostrzegano, że tak szybko stamtąd nie wrócimy ponieważ dostanie biletów jest niemożliwe „od ręki”. Nie martwiliśmy się zbyt tym planując odpowiedni zapas czasu na powrót, nawet przez Kijów ale spróbować trzeba i tak zrobiliśmy. Pani z kas, gdzie próbowałem kupić bilety powrotne (w dzień przyjazdu) coś zabełkotała pod nosem, nic nie zrozumiałem więc zapytałem jeszcze raz i znów to samo więc pytam jeszcze raz – tym razem wytłumaczyła ręcznie gdzie mamy pójść, wyraźnie zdenerwowana. Poszliśmy, wchodzimy a tu inny świat, klima, skórzane sofy, marmury, itp. itd. Cóż, podchodzę do kasy i pytam o bilety powrotne do Lwowa, bardzo miła pani daje nam bilety bez problemu, jeszcze przez chwilę nie wierzymy ale mamy je w reku, są, to prawda, nie musimy martwic się o powrót. Później wielokrotnie zastanawialiśmy się nad takim obrotem sprawy –wszyscy mówią o problemach z biletami a my dostajemy je od ręki dwa razy, to nie może być przypadek. Byliśmy kierowani jako goście z zagranicy do specjalnych kas, gdzie nie było takich problemów, jakie maja tubylcy – tak to prawdopodobnie było, gdy poskładaliśmy klocki układanki pod tytułem „zakup biletów”.

Pierwszą czynnością, po zakupie biletów było nabycie dokładniejszych map, dopiero wtedy będziemy mogli sprecyzować dokładnie nasze cele Krymskie. Trafiamy do pierwszego lepszego sklepiku a tu do wyboru chyba z sześć map, kompletnie jesteśmy zaskoczeni w pierwszej chwili. Suma summarum wybieramy dwie najlepsze, naszym zdaniem i zabieramy się do określenia dokładnego azymutu, pada na przełęcz Angarską – tam wysiądziemy i będziemy przemierzać góry Djemjerdżi. Plan wykonujemy natychmiast, bo jest już późno. Na przełęcz docieramy gdy jest już ciemno ale za to podróż była niecodzienna, dojechaliśmy na miejsce dzięki najdłuższej linii trolejbusowej na świecie, ma ona 80 km. Kierowcą pojazdu była kobieta, z którą na początku dogadałem aby nas poinformowała jak będziemy na miejscu i właśnie nadeszła ta chwila, kobieta nagle krzyknęła:

 

- chłopaki dawajcie, to tutaj!!!

 

Wybudza nas tym samym z lekkiego letargu, jakiemu się poddaliśmy w czasie ponadgodzinnej podróży, Chwytamy plecaki i po kilku sekundach stoimy na przełęczy a raczej na drodze, która przebiega przez przełęcz. Dalej trolejbus pojechał pusty, byliśmy ostatnimi pasażerami, trochę to dziwne bo do przejechania miał jeszcze z 30 km. Na Angarskim pierewale stoi mały budynek, gdzie jak widzimy urzędują dwaj milicjanci. Mamy problemy aby znaleźć ścieżkę wyprowadzającą w góry więc korzystamy z pomocy tych dwóch panów. Po małym zamieszaniu wynikającym z różnicy w językach wreszcie pokazują palcem, że to tuż obok za plecami. Szybko odnajdujemy drogę i uderzamy z kopyta aby odejść jak najdalej od owej drogi na przełęczy by nam nie przeszkadzały we śnie przejeżdżające samochody. Idziemy po ciemku 40 min., stwierdzamy że jest wystarczający spokój aby się gdzieś rozbić, co niezwłocznie czynimy. Cały czas szliśmy na wyczucie nie patrząc w mapę, postanowiliśmy dopiero rano uściślić naszą pozycję, teraz trzeba się rozbić i do spania. Jesteśmy już zmęczeni jak diabli – będzie się dobrze spało.

Jednak zanim położymy się spać muszę nadmienić o pewnej rozmowie, otóż, gdy Tomek zapoznawał się z opisem Krymu w głowie utkwiła mu jedna z informacji- na Ukrainie nie ma groźnych pająków, wyjątek stanowi Krym gdzie występuje jakiś jadowity gatunek niebezpieczny dla człowieka.

Teraz stoimy w środku lasu, na Krymie, wilgotno, gorąco, wręcz wymarzone warunki dla ... Jeszcze na początku uważaliśmy ale szybko nam przeszło, owszem pająki były lecz wyglądały jak nasze niegroźne korsarze. Pisząc „pająki były” mam na myśli co najmniej kilka tysięcy owych pająków w obrębie naszego obozowiska, po prostu prawie zasłaniały ściółkę w lesie – ziemia pod nogami aż się ruszała jak przyświeciłem czołówką. Oprócz korsarzy było mnóstwo innych przedstawicieli fauny Krymskiej autonomii, ale nie przeszkadzało nam to wcale, zadbaliśmy jedynie, aby moskitiera była dobrze zamknięta, bo nie lubię jak mnie rano budzi coś łażącego po twarzy.

Teraz ułożyliśmy się wygodnie na miękkiej ruszającej się ściółce a z zaśnięciem już nie było żadnego kłopotu, zasypiamy po kilku chwilach.

 

Rankiem budzą nas promienie słońca z trudem przedzierające się przez busz, w jakim jesteśmy i pająki na namiocie.

 

Teraz dopiero widzimy nasze miejsce biwakowe, czujemy się jak w jakiejś dżungli subtropikalnej, nareszcie nie pada deszcz i jest gorąco – o to nam chodziło, wstajemy z uśmiechem na twarzy. Otrzepujemy resztki pająków z namiotu, które gdzieś znikają tak jak wszystkie pozostałe - oprócz trupów przygniecionych pod namiotem, gotujemy dobre śniadanko, zbieramy wysuszone w nocy rzecz i w drogę. Na mapie szybko pozycjonujemy nasz biwak i ruszamy w obranym kierunku. Teren nie jest rozległy więc się nie spieszymy, mamy sporo czasu. Ogólnie plan jest taki aby iść górami w stronę Morza Czarnego, mamy do pokonania zaledwie 20-30km. Kilkadziesiąt minut i wychodzimy na partie podszczytowe gór Djemjerdżi Po drodze mijamy ciekawe utwory skalne z kilkudziesięciometrowymi urwiskami, tu robimy krótki odpoczynek, parę fotografii i dalej do góry.

 

 Jedno z pasm górskich na Krymie


 

Po niedługim czasie stoimy na wielkim płaskowyżu, to jest najwyżej położone miejsce i wygląda jak step. Teraz możemy dłużej odpocząć, uzupełnić płyny i wrzucić coś na ruszt bo włącza się ssanie. Leżymy sobie i spoglądamy przed siebie, nic nas nie interesuje, czujemy się jak za dawnych czasów na beztroskich wakacjach. Mija z godzina zanim poruszamy temat dalszej drogi i następne pół zanim ruszamy. Idziemy po drodze wśród różnorodnych traw, krzewów, karłowatych drzew aż pachnie wakacjami. Na drodze spotykamy jakiegoś człowieka, oczywiście bez rozmowy nie może się obyć. Mówi nam, że jest potomkiem tutejszych Tatarów, niedawno kupił sobie dwa konie, na jednym z nich właśnie siedzi a drugiego ciągnie za sobą i zamierza w ten sposób spędzać czas przez najbliższy nieokreślony okres swojego życia oddając się przyjemnościom podróżowania na końskim grzbiecie, objeżdżając okolicę w poszukiwaniu pastwisk dla zwierząt. Na koniec tłumaczy nam gdzie mamy iść, rozstajemy się z uśmiechem i życzeniem szczęścia. Po niedługim czasie stoimy na skraju naszego płaskowyżu i spoglądamy na urwiska a dalej widzimy jakąś wioskę i bezkresne Ciornyje Morie.

 

 

Najwyżej położony piękny płaskowyż

 


 

Pojawia się też jakaś turystka a za nią dwóch towarzyszy, jakoś mocno zmęczonych. Po krótkiej rozmowie (chyba nie muszę dodawac, że bez tego ani rusz w tym kraju) wiemy, że to Rosjanie na wycieczce górskiej, znudził ich już pobyt nad morzem. Okazuje się, iż zmierzamy w tym samym kierunku – do owej wioski, którą widać w dole, jest jednak jeden problem bo nie możemy odnaleźć ścieżki zejściowej mimo posiadanej mapy. W końcu wybieramy różne warianty zejścia po urwiskach i już się nie spotykamy. Droga zejściowa jest imponująca, kont stoków przekracza 450, zaczynamy niekontrolowanie zjeżdżać na butach po suchych liściach bacząc aby co jakiś czas wytracić prędkość na krzaku czy drzewie, byle nie za dużym (czyt. twardym drzewie). Dodatkowo „pomagają” nam w tych akrobacjach nasze wory na plecach, ręce i nogi już odpadają, o tyłku nie wspomnę. Męczymy się tak dobre dwie godziny a kiedy teren się wypłaszcza zgodnie wołamy – biwak, na dziś wystarczy – w rzeczy samej, jest już prawie wieczór. Wybieramy odpowiednie miejsce, niedaleko płynie wartki strumień a na nim niecodziennej urody niewielkie kaskady, co kilka metrów – teren idealny.

Przypominam tylko, że od 48 godzin nie widzieliśmy mydła i wody do mycia, spędzając czas w pociągu, dworcu, trolejbusie, lesie i do tego w upale – jaki zapach musiał się za nami ciągnąc nawet wyobrazić sobie ciężko, zresztą sam już nie mogłem wąchać swojego smrodu a to już nie dobrze i nie często się zdarza, słowo daję.

Rzucamy wory, rozbieramy się do majtasów i heja pod najbliższy wodospad, tu już na golasa wskakujemy pod jakże piękny „prysznic”. Radość nie trwa długo, ponieważ woda jest tak zimna, że studzi nawet dwudniowy smród, jak szybko wskoczyliśmy do wody tak jeszcze szybciej wyskakujemy, ale jest dobrze, jesteśmy namoczeni teraz mydełko i do roboty. Płukanie podobnie jak zamaczanie, ale dwa razy szybciej – wreszcie jesteśmy wykąpani. Jak niewiele potrzeba do szczęścia, jest odlotowo.

 

Dolina zejściowa, w oddali Gieneralskoje


 

Teraz posiłek i zasłużony odpoczynek wśród drzew i ciszy, ciszy z odgłosami wodospadzików ledwo słyszalnych w oddali. Siedzimy tak dość długo, delektując się otaczającą przyrodą, aż wreszcie przychodzi sen jakże spokojny i niezmącony troskami dnia następnego, jakże wolny od zmartwień.

Jeszcze chwilka, powieki ciężkie, coraz cięższe, zamknięte. W środku nocy budzi mnie jakaś szamotanina, którą słychać ja jasny piorun w nocnej ciszy, co jest – myślę a po chwili wychodzę i tak mam do odcedzenia ziemniaki, załatwię dwie sprawy na raz, warto się ruszyć z posłania. Tomek też już nie śpi i o dziwo słyszy to co ja, więc to chyba prawdziwe.

W pierwszej kolejności wychodzimy, aby zbadać źródło dziwnych odgłosów, zapalam czołówkę i co widzę – to jeż tak się wbił w opakowanie po jakimś żarciu, że nie może wyleźć szamoce się, więc po całej okolicy z workiem na głowie nic nie widząc. Ubieram rękawice, wolę nie ryzykować i wyciągam go z wielkim trudem, naprawdę dopasował się do tego worka, przy tym mnie straszy, furczy jak tygrys i stroszy kolce aby być większym niż w rzeczywistości. Wreszcie udaje się, patrzy na mnie spode łba i daje nogę cos jeszcze poszukać tej nocy. Odechciało nam się spać i robimy godzinną przerwę w spaniu. Potem zasypiamy i już nic nam nie przeszkadza do rana.

Budzą nas promienie słońca, szybko wstajemy, wykonujemy codzienne czynności i ruszmy dalej w stronę morza. Droga wiedzie cały czas wzdłuż potoku, który co jakiś czas jest zasilany bocznym dopływem, staje się coraz większy. Dziesięć minut drogi i co widzimy – dwie samotne niewiasty, także pod namiotem rozbite przy jednym z wielu wodospadów, machamy tylko żałując tego „niespotkania” wczorajszego wieczora i idziemy dalej.

Wodospady pojawiają się regularnie. Niektóre są dość wysokie, jest czym oko nacieszyć ale im niżej schodzimy tym więcej ludzi spotykamy, wreszcie widzimy całe rodziny na piknikach nad rzeką. Po dwóch godzinach dochodzimy do największego wodospadu o tatarskiej nazwie Dżur – Dżur, który jest tuż przed wioską widzianą przez nas poprzedniego dnia. Tu jest dużo ludzi, zaczynają się miejscowi zarabiacze. Chcą zarobić na czym tylko się da: malowaniu, rzeźbieniu, fotografowaniu itd. Itp. Nas niesamowicie zaintrygował jeden pan, który miał „rekwizyty” gotowe do fotografowania, były to żywe:

sęp - przywiązany za nogę, lis – na łańcuchu przy drzewie, jakiś duży drapieżny ptak – przywiązany za nogę do gałęzi.

Nie daliśmy panu zarobić a mocno zdziwieni poszliśmy dalej w dół do wioski. Za piętnaście minut jesteśmy na miejscu, odszukujemy jedyny sklep gdzie niewiele jest oprócz alkoholi i kupujemy przede wszystko upragnione piwo, potem coś do jedzenia i urządzamy przedsklepową sjestę chyba z półtorej godziny – znowu jest błogo. Jesteśmy w wiosce o nazwie Gieneralskoje, dalej czeka nas jeszcze 12 km do Sołnecznogorska – miejscowość wypoczynkowa nad samym morzem - tam chcemy trafić.

 

 

Gieneralskoje, w oddali urwiska podcinające płaskowyż

  

Wracając do piwa – na Ukrainie piliśmy ten trunek w słusznie dużych ilościach, bo jest godny polecenia i tani, kiedy tylko mieliśmy okazje raczyliśmy się tym napojem nigdy nie żałując tego, czego wszystkim odwiedzającym te strony świata szczerze życzę. Tomek w sklepie namierzył konserwę, która może być zjadliwa –chyba jest to tuńczyk. Gdy wszystko w miarę ogarnęliśmy, ja dosiadłem białe plastikowe krzesło, trzymając w ręku złocisty klarowny napój a mój towarzysz otworzył konserwę i zamierz ją zjeść. Obok nas w odległości kilku metrów stoją dwa wychudłe psy, zwęszyły pewnie nasze jedzenie, więc czekają na swoją chwilę. Tomek po otworzeniu konserwy ma zapaskudzone ręce i nie chcąc niczego pobrudzić, nieopatrznie kładzie otwartą konserwę na ziemi obok nogi, chcąc wytrzeć ręce, rozwój dalszych wypadków jest błyskawiczny:

 - gdy konserwa dotyka tylko podłoża jeden z psów, osiągając prędkość charta, rzuca się na „porzuconą” konserwę,

- odpowiedź jest natychmiastowa – Tomek osiąga prędkość kobry podczas ataku (tutaj na puszkę ryby) i wyprzedza ruch psa o ułamek sekundy z prostej przyczyny: przecież kobra w chwili ataku jest szybsza od charta.

Jednak sukces jest połowiczny, „kobra” wykonuje gwałtowne ruchy i oblewa sosem własnym tuńczyka wszystko w promieniu dwóch metrów. Jesteśmy obaj uwaleni jak z kutra rybackiego, o smrodzie nie wspomnę. Cóż, będziemy robić piorunujące wrażenie, jest przecież 30oC w cieniu a ryba, zdaje się, szybko rozkładowi ulega. Efekt - do dzisiaj owe plamy się nie doprały i już się nie dopiorą. Potem jest już spokój jak u Dziunia(*) na ogrodzie, lecz do czasu, kiedy potrzebujemy pokonać owe 12 km do morza a nie uśmiecha nam się drałować na nogach w taki skwar po otwartym terenie drogi. Nie myśleliśmy wcześniej o takich kłopotach, bo widzieliśmy mnóstwo jeżdżących autobusów ale jak to bywa na Ukrainie – nie wszystko jest takie na jakie wygląda. Gieneralskoje to malutka wieś, odwiedzana tylko za względu na wodospad

Dżur – dżur, w innym razie nikt by nawet nie wiedział o tej miejscowości, stąd właśnie taka ilość autobusów z wycieczkami. Chodzę od kierowcy do kierowcy, ale nikt nie ma wolnego miejsca albo ma zakaz brania obcych – po kilkunastu minutach nic nie udaje się zdziałać.

Rozpytuję o jakikolwiek autobus, otrzymuję namiary na marszrutkę (tak nazywają się mniejsze autokary, zazwyczaj w opłakanym stanie). Marszrutka odjeżdża za 40 min. Czekamy czterdzieści minut, godzinę, półtorej i nic, pozostaje stara zasada – poczekać aż zbierze się odpowiednia ilość osób i coś wynająć – to daje skutek, z gór zeszła kilkunastoosobowa grupa Rosjan, odszukujemy odpowiedni pojazd, ale gorzej jest z kierowcą, nigdzie go nie ma. Po kilku minutach wreszcie przychodzi, dobijamy targu – my osobna a grupa

w/w osobno – ich jest więcej i długo się targowali. Siadamy na pakę wysłużonego GAZ –a i w drogę.

Przejeżdżamy dosłownie 500 m, samochód nagle hamuje i zawraca do pkt. wyjazdu. Okazuje się, że grupa Rosjan jednak nie dogadała się z kierowcą, na to on zostawił nas na środku placu w palącym słońcu aż się dogadamy. Na początku sprawia wrażenie jakby miał wszystko gdzieś. Zanim się oddalił wszystkim oddał skasowane pieniądze – pełna kultura i znikł. Błyskawicznie odczytałem jego myśli:

 

- Niech posiedzą trochę na tym słońcu to zmiękną i chętnie zapłacą ile trzeba.

 

Tak i my musimy cierpieć, mimo niewinności, przecież z dwoma osobami nie pojedzie. Wszyscy miękną po piętnastu minutach, kierowca się znalazł w mig, teraz jedzie zadowolony, z uśmiechem na twarzy.

Jadąc nad wybrzeże, myślimy czego możemy się spodziewać po kurorcie Sołnecznogorsko, od dawien dawna przyjeżdżają na Krym bardziej zamożni Rosjanie więc powinien być poziom należyty jak to miejscowość wypoczynkowa. Na miejscu jednak spotyka nas rzeczywistość taka jak na całej Ukrainie – poziom wszystkiego jest wątpliwy. Plaża jest brudna, nikt tu nie sprzątał chyba od lat, pełno żelbetów itp. ścieki z całej wsi walą prosto do morza, filtrują się tylko przez piasek i kamyki na plaży.

Mijamy tutejsze plaże i postanawiamy pójść kilka kilometrów wybrzeżem, może znajdziemy jakieś ciekawe miejsce. Drepczemy tak chyba z dwie godziny, aż dochodzimy do „ dietskiego łagru” –nazwa źle się kojarzy. Jest to jakiś obóz dziecięcy, wszyscy mieszkają w rozpadających się tekturowych domkach, grzyby rosną aż do dachów. Gorąco. Odnajdujemy jedyny bar, raczymy się dwoma piwami na łeb i wracamy, po drodze widzieliśmy namiastkę klifu nad samym morzem – tam się dzisiaj rozbijemy. Jak pomyśleli tak zrobili.

Rozbijamy się 10 m.n.p.m. (Czarnego) na klifie wśród gęstych krzaczorów, miejsce dobre bo osłonięte od słońca a do morza kilkanaście metrów. Obok znajduje się dzikie obozowisko, niektórzy tam mieszkają chyba od miesięcy, takie przynajmniej jest moje wrażenie. Plaże w tej okolice są niezbyt ciekawe, kamieniste, kamienie są kruczoczarne, przynajmniej w strefie przybrzeżnej więc jest wrażenie jakby i morze było bardzo brudne ale to tylko wrażenie. Z góry widzimy, że 100 m od brzegu woda jest już czysta, niebieskawo-zielona.

Szybko rozbijamy namiot i nura do wody, zrobiło się przyjemnie, woda jest bardzo ciepła, szybko wypływam dalej w morze do strefy gdzie woda jest przejrzysta, tu jest znacznie przyjemniej podczas pływania. Gdy wychodzimy z morza odkrywamy z Tomkiem niezwykle dużą energię fal, dosłownie zwalają z nóg a gdy uderzy taka fala, kiedy siedzisz to aż tchu brakuje. Dalej dzień spędzamy na samych przyjemnościach, począwszy od kąpieli przez dobre jedzonko po błogi odpoczynek. Dodatkową atrakcją są sesje zdjęciowe pod naszym klifem, parami przychodzą co jakiś czas dziewczyny, wyglądaj na modelki i na tej samej skale robią sobie zdjęcia przez kilkanaście minut, potem zmiana, następne i tak do wieczora.

Gdy zapadają ciemności, widzimy oświetlone miejscowości nad brzegiem morza, daje to niezły efekt, zwłaszcza, gdy miasto jest duże.

 

  Wybrzeże M.Czarnego k/Sołnecznogorska

 


 

Tak sobie siedząc doczekujemy pory spania i tu niespodzianka, szum fal morskich jest tak dokuczliwy, że nie możemy zasnąć. Robimy coś w rodzaju korków z papieru i zatykamy uszy, dopiero wtedy udaje się odejść w świat snów. Ranek nam się przedłuża, leniwie się poruszamy, sensację wzbudza mała żółta modliszka, która znalazła sobie wygodne miejsce na naszym namiocie. Patrzymy na nią długo nie mogąc się nadziwić cudowi natury. Żeby było ciekawiej, łapię muchę, nabijam ją na wysuszoną trawkę i improwizuję polowanie dla naszej modliszki, efekt jest imponujący, jak na prawdziwym polowaniu z wszystkimi rytuałami, wreszcie „podlatuję” bliżej muchą i następuje błyskawiczny atak charakterystycznymi odnóżami, aż podskoczyłem z wrażenia.

Nadchodzi czas i pakujemy manatki, wracamy do Sołnecznogorska, w nocy widzieliśmy szmat drogi za łagrem do następnej miejscowości, mapa mówi to samo, więc nie ma sensu dalej iść. W wiosce postanawiamy wynająć jakieś lokum i dwa dni spędzić na zwiedzaniu okolicy na lekko. Zaplanowaliśmy również wycieczkę do Jałty. Zostało nam już tylko dwa dni, na trzeci musimy rozpocząć podróż powrotną.

Chodzimy od domu do domu, wszystkie „pensjonaty” wyglądają jak niedokończone wille z lat 70-ątych, pytamy o kwaterę – owszem jest ale nie na dwa dni. Wreszcie trafiamy, ktoś krzyczy po drugiej stronie drogi, podchodzimy i obgadujemy sprawę na pniu.

Nasza komnata znajduje się pięć minut pieszkom od głównej drogi, jest cicho i można odpocząć, poza tym warunki jak to na Ukrainie, skromne. Pokój to prawdopodobnie adaptacja komórki przydomowej ale nie ma co narzekać bo jest czysto, na środku stoi stare poczciwe łóżko, które pamięta pewnie lata 70- ąte a najważniejsze, czyli toalety to zwykłe najnormalniejsze muszle regularnie sprzątane – jednym słowem widać, że jest tu gospodarz a raczej gospodyni. Nieodpowiedni jest jedynie prysznic, stoi na środku podwórka i jest zasilany wodą nagrzewaną w beczce na dachu. Konstrukcję stanowią ledwie stojące zardzewiałe blachy, namiastka drzwi i drewniany daszek kryty papą, jednak dzięki temu prysznicowi zaprzyjaźniliśmy się z naszymi sąsiadkami i gospodynią w wielce nietypowy, ekspresowy sposób, a było to tak:

- po dwóch dniach wreszcie mieliśmy perspektywę kąpieli w słodkiej wodzie, właśnie pod owym prysznicem, a że zrobiło się późno ciepła woda się skończyła a następna partia nie zdążyła się nagrzać bo już nie świeciło słońce, zmuszony byłem do kąpieli pod lodowatą wodą, czego prawdę mówiąc nie cierpię. Co innego zimna woda nad strumieniem a co innego pod prysznicem. To tylko dwa dni a śmierdzę już jak z tygodnia, więc zaciskam zęby i wchodzę po tą lodówkę (duża różnica temperatur potęguje uczucie chłodnej wody), długo nie wytrzymuję i zaczynam wydawać różne odgłosy dla złagodzenia szoku termicznego po każdej dawce tego ciekłego lodu. Te odgłosy są całkiem normalne ale dla przesiadujących właśnie nieopodal naszych sąsiadek z gospodynią, brzmią co najmniej niejednoznacznie a przecież jestem sam w tej kabinie. Długo nie wytrzymują i po każdej dawce odgłosów wybuchają śmiechy. Początkowo nie kojarzę, że to ze mnie dopiero potem stało się to oczywiste, na koniec jeszcze podkręcam atmosferę kilkoma okrzykami i wychodzę. Tomek już siedzi z całym towarzystwem, za chwilę dołączam i robi się niezły wieczorek zapoznawczy przy herbacie. Wszyscy zadają pytania potem odpowiadają na nasze, atmosfera jest bardzo miła, zresztą tak jak ci wszyscy ludzie – serdeczni i przyjaźni. Od tej pory jesteśmy dobrymi znajomymi i zawsze spędzamy razem kilka minut przed snem.

Korzystamy nieprzerwanie z tutejszego słońca i miejscowych plaż, jedzenia sprzedawanego przez tutejsze gospodynie, zazwyczaj są to nadziewane pomidory, papryka ewentualnie kabaczki, różnego rodzaju warzywne mieszanki, itp. – wszystko jest pyszne i niezwykle tanie, dla przykładu przypominam sobie zakupiony obiad, składający się z większości w/w specjałów, było tego tyle ,że nie zdołałem wszystkiego zjeść a kosztowało po przeliczeniu 5 zł.

         Jak wspominałem, jeden dzień przeznaczyliśmy na wycieczkę do Jałty.Miasto nie zrobiło na nas żadnego wrażenia, ale potencjał ma ogromny, prawdopodobnie będzie kiedyś wykorzystany. Reprezentacyjnym miejscem był duży plac przy porcie jachtowym i pasażerskim oraz 200 m deptaka z urokliwymi palmami jak w Majami, który ciągnął się wzdłuż brzegu morza. Plac był imienia Lenina i ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu pomnik Lenina stał w centralnej jego części. Wszystko wokół starannie wypielęgnowane. Na uwagę zasługuje także cerkiew, która jest niedaleko i warto jej poświecić kilka chwil. Oprócz tych dwóch miejsc nic więcej godnego uwagi nie znaleźliśmy, być może słabo szukaliśmy albo obiekty był zbyt daleko porozrzucane a miasto nie jest małe. Przypomina z daleka trochę Monte Karlo –to słowa Tomka gdy patrzyliśmy na miasto z pobliskiego wzgórza.

Rażące dla mnie, były miejskie plaże ( uważam że mogła by być to perła tego miasta), ludzie leżeli pomiędzy ogromnymi surowymi żelbetowymi falochronami, dodatkowo wszystko wokół było żelbetowe albo stalowe, zardzewiałe, wręcz odrzucające – wczesny gierek w Polsce, okres zauroczenia żelbetami.

 „Centralpark” – Jałta ze swoim Leniuszą


 

 Kwas był naprawdę dobry, mimo niedobrego wrażenia jakie robił

Za to furorę dla mnie zrobił pewien napój, serwowany na każdym rogu ulicy wprost z beczkowozów przypominających do złudzenia nasze beczki stosowane na wsiach do wywozu gnojowicy – ten napój to kwas chlebowy. Niezwykle popularny napój i bardzo tani – 0,5 l/40 groszy. Mi trochę przypominał smak lekko gazowanej coca-coli ale oczywiści nic ze sobą nie mają wspólnego te napitki. Skład i wpływ na zdrowie tych napojów to wręcz przeciwieństwo. Oferowany kwas był zawsze odpowiednio schłodzony, obsługiwała oczywiście kobieta, otwierając i zamykając zawór przy beczce na kołach. Będąc kilka godzin w Jałcie wypiliśmy tego napitku ok 6 l.

          Na Krymie czas wspólnie z piękną pogodą zleciał bardzo szybko, nadszedł nieubłagany moment wyjazdu. Pakowanie poszło bardzo sprawnie i o godzinie 9:00 siedzimy w busie do Simfieropola, o 12 z minutami odjeżdża nasz pociąg do Lwowa. Przed nami perspektywa 26 –cio godzinnej podróży pociągiem dalekobieżnym.

         Wszystko idzie zgodnie z planem a nawet lepiej, wsiadamy do pociągu i czeka na nas niespodzianka – nasze miejsca znajdują w przedziale dla niepełnosprawnych, wszystko jest czyste i nowe łącznie z całym wagonem. Mamy bardzo komfortowe warunki, jedziemy tylko we dwoje w całym przedziale, jest nawet stolik a na nim żywy kwiatek. Za ścianą mamy toaletę, to nasze szczęście w nieszczęściu, dla czego opowiem za chwilę, w przedziale wyświetla się informacja o temperaturze w przedziale i czy toaleta jest wolna/zajęta. Jest nawet namiastka klimatyzacji uruchamianej co jakiś czas. Kierowniczkami wagonu są dwie panie. Jedna starsza, chyba wyższa rangą ale tylko na pagonach i nieco młodsza, o słusznej posturze, chyba miała ze 120 kg wagi (podaję raczej dolny zakres wagi jakiej można by się spodziewać). Obie panie oczywiście ubrane w mundury. Jeszce dobrze się nie rozgościliśmy a tu nagle wpada do nas dając kopa w drzwi ta większa pani i mówi:

 - tylko mi kwiatka nie zniszczyć !!!

 Robimy się maleńcy jak krasnoludki i zgodnie mówimy, że kwiatkowi na pewno nic się nie stanie. Takie wejścia mieliśmy jeszcze ze dwa razy w celach kontrolnych, czy aby kwiatek jest cały i zdrowy.

Wejście nad wejściami mieliśmy jednak po kilkudziesięciu minutach od kiedy ruszył pociąg. Wpada do nas rozjuszona jak szerszeń znowu ta większa pani, tym razem jest przebrana w charakterystyczną podomkę, na rękach ma długie gumowe rękawice, z których kapie jakiś płyn i do nas staruje:

 - kto do kibla wrzucił papier !?

- Nie mamy pojęcia

- przecież mieszkacie koło toalety, kto do kibla wrzucił papier!!!???

- Nie wiemy, na prawdę. Nie byliśmy tam od dłuższego czasu

- No to co, musicie cos o tym wiedzieć!

 

Atmosfera na szczęście po chwili rozładowuje się, a pani przechodzi na inny ton i tłumaczy nam, że nie wolno wrzucać papieru do kibelka, ponieważ do tego służy kubeł, który jest wbudowany w ścianę obok - czyli dalej musimy czuć się winni skoro nam tłumaczy. Na szczęście wszystko przyjmujemy z humorem i nie robi to na nas większego wrażenia, to już nie pierwszyzna. Potem studiujemy rozwiązanie techniczne tego kibelka i rzeczywiście rurę spustową stanowi przewód o średnicy najwyżej 5 cm a wszystko odbywa się podobnie jak w samolocie przy podciśnieniu po spuszczeniu wody. Pani musi przy każdych takich kłopotach przebierać się w podomkę i rękawice rzecz jasna, aby odpowiednio zadziałać – stąd pewnie to jej zdenerwowanie. Więcej takich poważnych incydentów w naszym przedziale nie było, wszystko szło raczej w stronę poprawienia stosunków i przyjaźni. Po godzinie jazdy wyczuwamy wyraźne poruszenie wśród pasażerów, spoglądamy przez szybę i wszystko się wyjaśnia, zaczynają się stacje gdzie miejscowi ludzie urządzają peronowe bazary, głównie z jedzeniem i owocami. Jesteśmy na wąskim przesmyku pomiędzy morzem Czarnym a Azowskim, opuszczamy półwysep Krymski.

Jadąc na Krym widzieliśmy już te widoki i zaplanowaliśmy zakupy w drodze powrotnej – właśnie nadeszła ta chwila. Głównie chcieliśmy kupić melony, winogron i brzoskwinie. Jesteśmy przygotowani i czekamy aż będzie następna stacja, gdy pociąg stanął wszystko wyglądało mniej więcej tak:

Przy każdych drzwiach gromadził się tłum ok. 20 osób i oferowali wsadzone do reklamówek melony, brzoskwinie, winogron, pomidory, były także suszone ryby. Handel rozpoczynał się od cen wywoławczych, którą każdy krzyczał z osobna w jednej chwili, powstawało niezłe zamieszanie ale nie było problemu z kupnem czegokolwiek, wystarczyło tylko wskazać na reklamówkę, która się spodobała ze względu na zawartość. Krótkie spory o cenę i dobijaliśmy targu, czasami warto było poczekać aż pociąg ruszy, wtedy dopiero się działo. Wszystko było w porządku póki nie skończyły się nam drobne pieniądze, teraz trzeba będzie czekać na resztę a większość z tych ludzi nie jest na to przygotowana, w związku z tym mieliśmy takie zdarzenie: pociąg zatrzymuje się na kolejnej stacji-bazarze, Tomek wyciągnął jednodolarówki a ja banknot 50 hrywien (około 33 zł) W pierwszej kolejności handluje Tomasz, ku naszemu zdziwieniu dolary wywołują niesamowite poruszenie, z sąsiednich drzwi dolatują kolejni handlarze aż wreszcie wywiązuje się mała kłótnia między tubylcami, do rękoczynów na szczęście nie dochodzi. Tomek z towarem wycofuje się w głąb wagonu i teraz przychodzi moja kolej, wybieram reklamówkę pełną melonów za 8 hrywien a daję 50 – pełna konsternacja, pani, której dałem banknot nie wie, co zrobić i nagle wkraczają siły specjalne, pani prowodnik z naszego wagonu wyrywa banknot kobiecie z ręki, łapie za moją reklamówkę i rzuca jej na głowę, pociąg w tym czasie zaczyna ruszać, solidnym kopem odgania wszystkich pozostałych od wejścia (oby nie mieli połamanych rąk) i zamyka drzwi. Sekunda zastanowienia i zaczyna mnie gonić do przedziału wykrzykując przy tym

 

- udurak!!!, Durak!!! Duraki dwa!!!

 

Wieję co sił w nogach, może uniknę stratowania.

Uff!!! Udaje się.

Pani wpada do nas i jeszcze coś wykrzykuje oddając mi banknot. Po chwil przychodzi druga pani i wszystko jak zwykle nam tłumaczy. Zaczyna od tego, że my duraki. Tomek płacąc dolarami dużo przepłacał (jak później przeliczyliśmy – około 10 groszy) a ja mam szczęście, bo bym tych 50 hrywien nigdy już nie zobaczył gdyby nie szybka reakcja naszych aniołów stróżów. Dalej pyta, dla czego nie spytaliśmy je o zasady handlu – powiedziały by nam, na której stacji jest najtaniej, a pieniądze by rozmieniły – oj my duraki!

Teraz już wszystko wiemy, pieniądze mam rozmienione i zbliżamy się do następnej stacji. Tym razem idzie wszystko bardzo dobrze, kupujemy jeszcze po kilka melonów a potem pomagamy naszym panią. Praca idzie jak na budowie, jest niewiele czasu podczas przystanków, wiaderka z pomidorami wędrują z rąk do rąk aż do małego pomieszczenia gdzie spędzą podróż do Lwowa. Wiaderek było chyba z dziesięć, jadą na handel albo do słoików. Za 1200 km, koło Lwowa będą trzy razy tyle warte – główka pracuje, z czegoś trzeba żyć. Wreszcie siedzimy spokojnie w swoim przedziale, pędzlujemy meloniki, brzoskwinie aż nam sok po brodzie cieknie.. Wszystko jest pyszne i świeże, prosto z ogródka. Gdy jesteśmy tak obżarci, że strach się poruszyć liczymy to, co pozostało – po 8 melonów na głowę, jest dobrze, prawdopodobnie zdołamy je upchnąć w plecakach.

Po drodze obserwujemy co kawałek bieluteńkie wyschnięte zbiorniki po wodzie morskiej, po odparowaniu zostały całe masy soli. Nic nie rośnie, widać tylko solną pustynię, aż razi w oczy biel soli w słońcu. Gdzie niegdzie widzimy jakby stare pomosty, z których pozostały tylko rzędy pali wbitych w dno. Powiedziano nam, że można na tych palach znaleźć kilkusetletnie tkaniny. Dawni mieszkańcy, w czasach, gdy sól była cennym towarem, moczyli tkaniny w silnie zasolonym morzu, następnie suszyli je na słońcu by potem odzyskać cenny towar.

Dalej podróż spędzamy na spaniu i jedzeniu, nie koniecznie w podanej kolejności. Plan jest taki, aby dojechać do Lwowa, potem przesiadka do busa i do granicy, około 80km. Granicę przekraczamy pieszo i do następnego busa, który zawiezie nas na PKP Przemyśl Gł. W ten sposób zaoszczędzimy jakieś

80 zł. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy co nas czeka.

Do Lwowa dojeżdżamy zgodnie z planem po 26 godzinach jazdy. Warto chwilę poświecić dworcowi kolejowemu we Lwowie jest naprawdę piękny i godny podziwu. Konstrukcja jest stalowa na nitach, stara dobra robota. Kręcimy się kilkadziesiąt minut w okolicach dworca, uzupełniając zapasy na dalszą cześć podróży. Stajemy wreszcie na odpowiednim przystanku dla busów, który zawiezie nas do granicy. Przystanki są obok dworca kolejowego.

Niepokoi nas coraz większa liczba osób, które chcą pojechać w tym samym kierunku. Wreszcie podjeżdża, następuje szturm, mało drzwi nie wyrwali z korzeniami, ale udaje się, na jednej nodze, ale jedziemy. Podróż trwa ponad godzinę, wysiadamy prawie na samej granicy, zostało do przejścia jakieś 50 m. Przed przejściem dla pieszych z daleka widzimy kolejkę, ustawiamy się grzecznie i czekamy. Po paru minutach rozpoznajemy sytuację, oprócz nas i trójki Niemców wszyscy pozostali to miejscowi przemytnicy.

Stoimy już dość długo a przed przejściem widać tylko zamieszanie, trwa to z godzinę aż wreszcie jeden gość z służby celnej robi porządek, ustawia całe towarzystwo parami, wreszcie coś się rusza i szybko stajemy przed bramką celną. Rzut oka celniczki, wcale nie brzydkiej i przechodzimy bez żadnej kontroli w odróżnieniu od innych. Wychodzimy na „pas ziemi niczyjej” i włosy na głowie stają nam dęba. Wszyscy przepuszczeni przez Ukraińców w ostatnich dwóch godzinach stoją przed zamkniętymi drzwiami Polskiego przejścia granicznego. Jest kilkaset ludzi, wszyscy się kotłują i klną na czym świat stoi, czas leci a większość z nich, tzn. 99.9% nie może przemycić papierosów bo o to głównie chodzi. Nasi celnicy kompletnie nie mogą zapanować nad już ogromnym tłumem więc prawie nikogo nie przepuszczają. Po kolejnej godzinie tłum jest tak wielki, że grozi nam zgniecenie, wszyscy napierają z tyłu robiąc ogromne zamieszanie, słychać co chwila piski zgniatanych ludzi, zdarzają się zasłabnięcia. Grupa wspomnianych Niemców robi bardzo wielkie oczy na tą sytuację. Wreszcie wołają oficera, wszystko pachnie skandalem, bo zrobiło się po prostu bardzo niebezpiecznie. Po krótkiej chwili dostają zezwolenie aby wyjść z tłumu i przejść furtką boczną. Jeden z Niemców mówił bardzo dobrze po polsku i powiedział, że będzie interweniował za chwilę u szefa tego przejścia. Widzieliśmy, że chodzi prowadzany od budynku do budynku na przejściu ale nie wiemy co wskórał.

Sytuacja zmieniła się dopiero po czterech godzinach stania w niemiłosiernym ścisku, kiedy następuje zmiana warty służb celnych. Szybko zostajemy wyciągnięci z tłumy jako turyści, reszta zostaje i dalej się kotłuje już piątą godzinę. Nie patrzymy do tyłu, tylko szybko biegniemy na, busa ponieważ grozi nam spóźnienie na ostatni pociąg tego dnia do Wrocławia, a o noclegu w Przemyślu nie chcemy nawet myśleć. Udaje się w ostatniej chwili, pięciogodzinny zapas czasu bierze w łeb ale szczęśliwi siedzimy w nocnym pośpiechu do Wrocławia. Jeszcze nocka i będziemy w domu. Podróż mija bez niespodzianek i dokładnie (co do minuty) po 48 godzinach podróży z Krymu stoimy przed drzwiami swoich domów. Koniec wakacji –meta - miasto Sobótka.

 

 

 

 

 

Małe podsumowanie (moim zdaniem):

 

Podczas tego wyjazdu spędziliśmy w podróży sporo czasu pokonując ponad 5000 km. Spotykaliśmy na swej drodze ludzi wyłącznie dobrego serca, którzy nie odmawiali pomocy, chętni w nawiązywaniu kontaktów. Kontakty nawiązują głównie kobiety, poza nielicznymi wyjątkami, tylko one były skore do wszelkich rozmów. Kraj jest stosunkowo bezpieczny, można podróżować miejscowymi środkami transportu za niewielkie pieniądze. Podróży własnym samochodem zdecydowanie nie polecam ponieważ drogi są tylko namiastką dróg – wielokrotnie gorzej niż u nas, to odniesienie daje pewne wyobrażenie.

Karpaty Wschodnie jak i Góry Krymu są technicznie łatwe, sprosta im każdy, w miarę wprawiony turysta. Widoczny jest i dokuczliwy brak zaplecza gastronomicznego i hotelowego a to co jest, nie reprezentuje odpowiedniego poziomu. Miejsca licznie odwiedzane są zaniedbane i zdeptane, więc radzę je omijać lub planować pobyt tak aby nie przebywać zbyt długo w takich miejscach. Planując podróż na Krym trzeba brać pod uwagę niesamowite trudności z kupieniem biletów – nam jako dwuosobowej grupie udało się te kłopoty ominąć. W rejonie Karpat bardzo dużo osób mówi lub rozumie język Polski, na Krymie spotkaliśmy tylko język Rosyjski. Ceny na Krymie zazwyczaj są wyższe o 20 – 30 %. (nie dotyczy takich owoców/warzyw jak melony, brzoskwinie, pomidory, winogron) Wszędzie trzeba próbować targów aby obniżać ceny.


 

 

W czasie naszego pobytu:

 

1 Hrywna = 0,66 zł

Woda mineralna 1,5 l  ............................................................................2 – 4 Hr.

Piwo 0.5 l .................................................................................................2 – 8 Hr.

Obiad na Krymie (np: dwie ryby, napój, frytki, surówki, wino – 0,7 l) ok. 60 Hr.

Porcja jedzenia w barze szybkiej obsługi (np. pierogi)............................3 – 5 Hr.

Alkohol (zdatny do picia) 0,5 l .............................................................8 – 15 Hr.

Trolejbus (trasa ok 40 km) .............................................................................4 Hr.

Bus (trasa ok 70km.) ....................................................................................18 Hr.

Taksówka (trasa ok 80 km w jedną stronę w godz. wieczornych) .............160 Hr.
 + 9 USD za jazdę po bezdrożach w górach ok. 5 km (wcześniej nie dogadane)

Chleb .........................................................................................................1 – 2Hr.

Nocleg w schronisku w Karpatach rekomendowany w przewodnikach o światowym
zasięgu( u pani Paraski)..........................................................5 USD.

 

 

 

PS. Powodzenia życząc tym, którzy będą odkrywać jeszcze niezmienioną Ukrainę, doświadczą życzliwości tamtejszych ludzi, będą głębiej oddychać na widok tamtejszych uroków przyrody nie zrażając się niepowodzeniami.

Do zobaczenia gdzieś .......  daleko w świecie.

 

                                                                               Tomasz i Andrzej

                                                                          Klub Ludzi Gór  „MNICH”

                                                                               Kontakt z autorem w/w opracowania: anda6@op.pl, tel. 609 027 881

 

 

 

 

 

 

 

 

Dziunio(*) –niezwykle spokojny człowiek, ojciec mojego towarzysza podróży a mój sąsiad.

 


ta strona wygląda najlepiej w rozdzielczości 1024x768 IE 6.0,  ISO 8859-2
webmaster
gskrzypek@yahoo.com Copyright © 2002 KLG Mnich . All rights reserved.
Ostatnia modyfikacja: Wednesday, 30. April 2008.