|
GÓRY OD WEWNĄTRZ
autor: Wiciu
Kopalnie i sztolnie w Masywie Ślęży
Zainteresowania członków klubu
"MNICH" to ogólnie mówiąc góry. Pod tym hasłem należy rozumieć
nie tylko to, co możemy zobaczyć i doświadczyć pokonując strome wzniesienia
ale także wnętrza masywów, które są udostępniane dzięki szybom lub
sztolniom górniczym czemu poświęcamy tą część artykułu.
W Sobótce, o czym niewielu zapewne słyszało,
znajdują się tereny objęte szkodami górniczymi. Szkody spowodowane są
wieloletnią podziemną eksploatacją magnezytu zapoczątkowaną jeszcze przed
II Wojną. Ekipa eksploratorów (dwie sztuki) w roku 97/98 odwiedziła zachowaną
jeszcze część kopalni.
Wszystko zaczęło się od zbierana informacji na
temat kiedyś istniejących szybów. Wywiad środowiskowy objął 12 osób, którym
niejednokrotnie trzeba było odświeżać pamięć odpowiednimi argumentami. Opłacało
się - zlokalizowaliśmy szyb "EWA". Potem sprawy potoczyły się błyskawicznie
ponieważ okazało się, że szyb jest w nienajgorszym stanie. W kwietniu 1997r.
ubrani w kombinezony, uprzęże, wyposażeni w liny i odpowiedni sprzęt stanęliśmy
nad czterdziestometrową otchłanią szybu.
Pierwszy zjazd padł na mnie, Artur stał obok i
obserwował jak ciężko przełykam ślinę przygotowując się do zjazdu
.....CDN
Gertruda
Zbliża się jeden z wrześniowych „weekendów”, łapię
przypadkowo kontakt z moim partnerem. Chwilę rozmawiamy o pierdołach po czym
przechodzimy do sedna sprawy, którym jest kolejny, wspólny wyjazd. Ustaliliśmy,
że spotkamy się i omówimy szczegóły na organizowanym przez nasz klub górski
spotkaniu z Piotrem Snopczyńskim w piątkowy wieczór pierwszego października.
Spotkanie dochodzi do skutku a po nim krótka dyskusja z Arturem doprowadza do
rozstrzygnięcia – jedziemy w Góry Izerskie spróbować naszych sił na
rowerach. Ostatnią niewiadomą jest godzina wyjazdu w niedzielny ranek, w tej
sprawie mam zadzwonić w sobotę wieczorem. Sobotni dzień szybko mija na
domowych zajęciach. Wieczorem dzwonię do Artura ale on robi mi „niespodziankę”
mimo wcześniejszych ustaleń i planuje sobie niedzielę z Agatą, którą poznał
kilka miesięcy wcześniej. Jestem wkur......., ponieważ byłem nastawiony na
ten wyjazd od dwóch dni, zresztą dawno razem nigdzie nie byliśmy.
Alternatywą staje się wypad ze znajomymi w Sokoliki gdzie
mamy się trochę powspinać. Na szczęście pogoda nam dopisuje i ten wyjazd
okazuje się dobrym pomysłem, wszyscy są zadowoleni z naszej czwórki, nawet
jedyna kobieta Ewelina.
Mijają dwa tygodnie i ponownie łapiemy kontakt, tym
razem Artur zapewnia , że możemy się umówić, całkiem poważnie,
na najbliższą sobotę ale plany się zmieniają i postanawiamy pojechać do Złotego
Stoku, przejść po tamtejszych sztolniach gdzie niegdyś wydobywano złoto.
Wyjazd tym razem dochodzi do skutku i o ósmej trzydzieści wyjeżdżamy
aby pokonać 70 km, to odległość jaka nas dzieli od naszego celu. Po drodze
wyskakujemy na chwilę do Czech aby zaopatrzyć się w piwo i kilka dobrych
jabolków. Zakupy poszły nam bardzo sprawnie i nie tracąc czasu szybko udajemy
się pod wejście do sztolni. Pierwszym naszym celem jest sztolnia o nazwie
„Gertruda”. Na miejscu widzimy, że sztolnia została zagospodarowana
turystycznie, potem okazuje się, że zagospodarowana jest tylko część z
czego jesteśmy radzi bo nie interesuje nas wycieczka z przewodnikiem wraz z
innymi „ceprami” tłumnie tam przybywającymi.
Przed samym wejściem rozmawiamy z przewodniczką, która
krzywo patrzy na nasz pomysł samotnej penetracji Gertrudy ale po kilku
wymianach zdań okazuje się równą babką(co się rzadko zdarza) i za jej
przyzwoleniem możemy wejść bez zbędnych tłumaczeń. Jest już ok. 1200 więc
szybko sprężamy się z przebieraniem w robocze ciuchy i gumowce. Po dziesięciu
minutach idziemy już w chodniku w stronę tamy wodnej. Po stu metrach marszu
stoimy już przy tamie, tu czeka na nas ponton. Artur pyta:
- kto siada do przodu i wiosłuje ?
- Wsiadaj pierwszy, masz większe doświadczenie – odpowiadam
- nie ma sprawy - mówi Artur i już siedzimy w pontonie, którego wyporność
jest wykorzystana do granic możliwości a to za sprawa dwóch dryblasów, po
osiemdziesiąt kilo każdy plus plecaki z niezbędnym sprzętem, a w moim
przypadku prawie niezbędnym ponieważ podczas gdy ładowałem plecak do naszej
„deski ratunku” wypadł mi nóż i łyżka wprost do wody, skąd nie mogłem
wyciągnąć tych przyborów bo dno oddzielała solidna krata. Nóż to nie
problem natomiast strata łyżki bardzo utrudni zjedzenie obiadu. Każdy z nas
zajął najwygodniejszą pozycję jaką tylko mógł po czym odbiliśmy od tamy
i zaczęła się przygoda choćby dla tego, że wypadnięcie z pontonu lub jego
zatopienie było jednoznaczne z przymusową kąpielą w pięciostopniowej wodzie
co nie należy do przyjemności. Ja muszę uważać podwójnie ponieważ mam
dodatkowo aparat fotograficzny u boku.
Początkowo wykorzystujemy wiosło (ręczna robota), które
było w zestawie z pontonem, jednak po paru metrach stwierdzamy, iż nie był to
dobry pomysł i od tej chwili płyniemy odpychając się od stalowych uchwytów,
na których były powieszone instalacje kopalniane przed kilkoma laty. Teraz
uzyskujemy zawrotną prędkość jak na te warunki, znosi nas na boki, obraca
przy czym jest kupa śmiechu i za każdym razem coraz więcej wody w naszej łodzi.
Po pięciuset metrach dobrej zabawy zaczynamy szorować tyłkami po spągu
chodnika i jednocześnie docieramy do pierwszego skrzyżowania, jest to znak do
wysiadki, woda sięga nam pod kolana, przy tamie wystawała by nam tylko głowa.
Tu jedna droga wiedzie prosto a druga skręca w lewo,
gdzie zainstalowane są pokaźne kraty z bramką. Chwila namysłu, zdjęcie i już
idziemy lewą odnogą gdzie wody jest coraz mniej, miejscami płynie tylko
korytkiem odwadniającym, które jest jakieś trzydzieści centymetrów głębsze.
Lewa odnoga prowadzi do niewielkiego kompleksu z dwoma krzyżowaniami w kształcie
litery „Y”, każda odnoga kończy się zawałem lub ślepym chodnikiem . Po
drodze, w jednym z chodników trafiamy na komorę materiałów wybuchowych i
pomieszczenia gospodarcze, jest tu sporo napisów i kila puszek po piwie.
Niezbyt nas to interesuje i po kompleksowej penetracji udajemy się z powrotem
do głównej krzyżówki. Od chwili wejścia minęło prawie dwie godziny.
Przed kratą zatrzymujemy się na obiad w miejscu gdzie jeszcze nie ma wody ale
za to są czyjeś suszące się adidasy z wystającymi skarpetami. Będą musiały
się długo suszyć, aż zgniją bo w sztolni dzięki obfitości wody i małej
przestrzeni jest takie wilgotne powietrze, że zewsząd kapie a o suszeniu
czegokolwiek bez rozpalenia ogniska, co też by było samobójstwem, nie ma
mowy. Robimy jeszcze parę kroków, dla lepszego smaku obiadu i zaczynamy jeść.
Artur wyciąga suchy prowiant ja natomiast odpalam maszynkę butanową i gotuję
gulasz, który został mi jeszcze ze starych zapasów. Patrzę w międzyczasie
ze smakiem na sałatę wystającą z Artura kanapki jednocześnie czując
błogi zapach coraz cieplejszego gulaszu, z trudem powstrzymuję cieknącą ślinę.
Artur pewnie też ale to dobrze bo będzie miał poślizg przy tej suchej
kanapce. Zawartość puszki się zagotowała, to znak do jedzenia
ale brak utopionej łyżki zmusza mnie do niezłych akrobacji przy puszce,
ostatecznie zjadam obiad wykorzystując Artura widelec i chleb skubany.
Pora iść dalej, szybko dochodzimy do kraty i
pontonu, następnie skręcamy w lewo i zaczynamy penetrację drugiego głównego
chodnika, cały czas uważając aby nie nabrać wody do gumowców, których górna
krawędź prawie zrównuje się z lustrem wody. Idziemy tak jeszcze około
dwustu metrów po czy wody jest coraz mniej aż wreszcie płynie tylko w
korytku. Po drodze napotykamy sporo zbutwiałej obudowy drewnianej zalegającej
na spągu przez co musimy nieraz się gimnastykować, przez co o wywrotkę
nie trudno. Przechodzimy jeszcze ok. trzystu metrów i zatrzymuje nas zawał
wypełniający cały chodnik, ze skał wypływa woda robiąc niewielki szum jak
przy małym wodospadzie. Tu też postanawiamy zrobić zdjęcie, oznacza to także
koniec penetracji, zostaje tylko odwrót.
A W
zobacz minigalerię zdjęć z
kopalni
|